Program TV Stacje Magazyn cykl reportaży Polska 2017 Twórcy przybywają do Skarżyska Kamiennej, gdzie już 14 tysięcy lat temu żyli łowcy reniferów. Odkryją miasto pod miastem i poznają historię poznają historię pewnej przyjaźni, a także nieznane oblicze miasta, w którym już przed II wojną światową wytwarzano milion pocisków miesięcznie, a gdzie dziś istnieją czynne schrony mogące pomieścić kilka tysięcy osób. Brak powtórek w najbliższym czasie Co myślisz o tym artykule? Skomentuj! Komentujcie na Facebooku i Twitterze. Wasze zdanie jest dla nas bardzo ważne, dlatego czekamy również na Wasze listy. Już wiele razy nas zainspirowały. Najciekawsze zamieścimy w serwisie. Znajdziecie je tutaj.
Edmund Finley jest bogatym i zepsutym kolekcjonerem dzieł sztuki, w świecie którego wszystko musi być idealne. Dlatego gdy przypadkiem dochodzi do zamiany paczki zaadresowanej do Finleya, rozpoczyna się pościg, w którym ludzkie życie ma wartość o wiele mniejszą od zaginionych przedmiotów, a Jed i Dora znajdą ukryte skarby tam
Tak też działo się w przypadku jajka Fabergé o nazwie "Trofeum Miłości", które 10 czerwca 1992 roku sprzedane zostało na aukcji w Nowym Roku za sumę prawie 3,2 mln dolarów. Informacja o aukcji za pośrednictwem światowych agencji prasowych dotarła do Polski, a następnie przedrukowana została przez prasę polską w tym "Gazetę Wyborczą" z r. Zbrodnia w Nowej Soli - pierwszy ślad Doniesienia prasowe o sprzedaży jajka Fabergé wywołały w Polsce, u pewnej grupy osób, o wiele większe zainteresowanie niż u ogółu czytelników. Tą grupą, była ekipa dochodzeniowa Komendy Wojewódzkiej Policji w Zielonej Górze, która od prawie roku prowadziła trudne śledztwo w sprawie o potrójne zabójstwo do jakiego doszło w Nowej Soli, niedaleko Zielonej Góry. Ofiary w okrutny sposób zmasakrowano, poderżnięto im gardła, a wcześniej były prawdopodobnie torturowane. Jedną z ofiar zabójstwa był bogaty wójt cygański Waldemar Huczka, zwany "Lalek" (Gazeta Wyborcza: r.). Przez swych współziomków uważany za jednego z najbogatszych Romów w Polsce. Powszechnie wiadomym było, że prowadził rozległe interesy. Handlował walutami, złotem, a także dziełami sztuki i antykami. Morderstwa dokonano 19 czerwca 1991 r., ale dopiero po czterech dniach ciało zamordowanego oraz jego bliskich, znalazła rodzina i powiadomiła o tym policję. Ekipie dochodzeniowej nie sprawiło trudności ustalenie, co mogło być głównym motywem zabójstwa. W domu zabitego panował totalny bałagan. Otwarty i opróżniony sejf, powyrywane z szaf szuflady, porozrzucane na podłodze złote precjoza, przygotowane do wyniesienia obrazy (których w pośpiechu sprawcy nie zdołali wynieść), jednoznacznie wskazywały na rabunkowy motyw morderstwa. Krewni zabitego nie potrafili dokładnie określić ilości oraz wyglądu skradzionych przedmiotów. Według ich zeznań z domu "Lalka" zrabowano kilkaset tysięcy dolarów, obrazy, złoto, różne przedmioty artystyczne oraz wyroby jubilerskie. Wśród tych ostatnich miało się znajdować "złote jajko". Policyjny grafik na podstawie opisów rodziny sporządził rysunki zaginionych (ukradzionych) przedmiotów. Już w lipcu, zaledwie miesiąc po morderstwie, rysunki te wraz z rysunkiem "złotego jajka" zostały, po raz pierwszy, zaprezentowane w ogólnokrajowym programie TVP pt. "997". To dzięki informacjom, które nadeszły po emisji programu, natrafiono na pierwsze ślady (pierścienie, sygnety) zrabowanych przedmiotów, a policyjne dochodzenie pozwoliło ustalić i zatrzymać dwóch z pięciu - jak się wkrótce okaże - podejrzanych o udział w zbrodni. Byli to dwaj mieszkańcy Inowrocławia: Szymon G. Polak narodowości romskiej o pseudonimie "Cygan" i Jacek D. pseudonim "Dombas" ("Gazeta Wyborcza" z dnia r.). Krewni zamordowanych rozpoznali przedmioty znalezione w domach podejrzanych, jako należące do Waldemara Huczki. Wkrótce potem policja zatrzymuje trzeciego uczestnika zbrodni. W listopadzie 1991 r. policja otrzymuje informacje o miejscach pobytu w Niemczech nie ujętej jeszcze pozostałej dwójki podejrzanych. Jednak zbyt późno wszczęty pościg, nie doprowadza do ich zatrzymania. Według "Gazety Wyborczej" z dnia r. "Po pięciu miesiącach tymczasowego aresztowania prokurator uwolnił jednego z nich - Marka P. Tłumaczył, że Marek P. był tylko kierowcą i jak sam utrzymywał, o niczym nie wie, ponieważ pozostali porozumiewali się po cygańsku (…) Na skutek interwencji pełnomocnika rodziny zabitych, Departament Prokuratury w Ministerstwie Sprawiedliwości nakazał z powrotem osadzić zwolnionego za kratki, ale było już za późno. Ślad po nim zaginął i wszystko wskazuje, że przebywa poza granicami kraju" . We wrześniu 1992 roku prokuratura w Zielonej Górze kieruje sprawę do sądu. Tak w dużym skrócie wyglądała sprawa, która zresztą później miała swój dalszy ciąg. Dalsze losy "złotego jajka" Dla nas na tym etapie, ważnym staje się wątek "złotego jajka", który uporczywie przewija się w dochodzeniu. Ten sam wątek, wielokroć później poruszany w prasie, w miarę upływu czasu i przepływu coraz to nowszych "rewelacji" prasowych, nie popartych żadnymi, nowymi dowodami ze śledztwa, staje się osobnym bytem, który wyraźnie zmierza na nasze - poszukiwaczy skarbów podwórko. Zanim jednak spróbujemy odtworzyć drogę, którą "złote jajko" przebyło w latach 1991-2003 na łamach prasy, spróbujmy ustalić kto jeszcze oprócz członków rodziny widział, i mógł o tym poświadczyć, że "złote jajko" znajdowało się w domu Waldemara Huczki. W trakcie intensywnego śledztwa policja dotarła do kilku świadków, którzy twierdzili, że takie jajko widzieli u "Lalka". Oto fragment zeznań jednego z nich, kolekcjonera z Zielonej Góry, "który niedługo przez śmiercią "Lalka" pożyczył od niego 17 mln. złotych, dając w zastaw srebrne przedmioty i akwarelę znanego artysty (…) W grudniu 1990 roku "Lalek" pokazał mi złote jajko Fabergé. Powiedział, że kupił je za 90 mln. złotych. Wartość jaja oceniał na pół miliarda" ("Detektyw", październik 1997 r.) Prawdopodobnie ten sam świadek występuje w artykule zatytułowanym "Do dziesiątego pokolenia", zamieszczonym w nr 297 "Gazety Wyborczej", z dnia r. "Krewni zabitego twierdzą, że w skrytce było przynajmniej jedno "złote jajko" Fabergé z kolekcji cara Mikołaja II. Informację potwierdził znany zielonogórski kolekcjoner dzieł sztuki, który widział klejnot u Waldemara Huczki i nie wątpił w jego autentyczność". Powyższa informacja stoi w dużej sprzeczności z kolejną notatką prasową, jaka ukazała się w dzienniku "Rzeczpospolita" z dnia r. "Jeden z ekspertów przesłuchiwanych w czasie śledztwa powątpiewał w autentyczność wyrobu". Podobnego zdania był Andrzej Popielski, autor artykułu "Carska pisanka" zamieszczonego w 40 numerze tygodnika "Detektyw" z roku, który wysunął tezę, że "złote jajko" mogło być falsyfikatem". Ponieważ pod artykułem zamieszczono zdjęcia dwóch osób podejrzanych o udział w zabójstwie Waldemara Huczki, daje to nam podstawę do przypuszczeń, że artykuł powstał z inspiracji lub też na zamówienie (zdjęcia są listem gończym) organów wymiaru sprawiedliwości. Tak więc zawarte w nim informacje pochodzą prawdopodobnie ze źródeł policyjnych, i nie tylko, odzwierciedlają różne rozpatrywane w śledztwie hipotezy, ale także zawierają w sobie sumę wiedzy, jaką na tym etapie dysponowała policja. Byłoby więc błędem z naszej strony, gdybyśmy założyli, że taka hipoteza nie była rozpatrywana. W wydawanej przez Agencję Wydawniczą CB. Andrzeja Zasiecznego, książce Awenira P. Owsjanowa "Zagrabione, ukryte, zniszczone skarby Rosji" (Warszawa 2001 r.) na stronie 14 możemy przeczytać o latach 20. "W owych latach zaginęły w dziwnych okolicznościach, bezcenne archiwa Firmy Fabergé, dokumenty księgowości, katalogi pierwowzorów zawierające szkice wykonane przez arcymistrzów jubilerów. Ta strata stała się podłożem najrozmaitszych fałszerstw, które zalały wkrótce rynki światowe" (tłum. Ryszard Wójcik). O tym, że proceder ten trwa w najlepsze do dzisiaj, może świadczyć notatka zamieszczona 1 lutego 1996 roku w dzienniku "Rzeczpospolita", która mówi o aresztowaniu i skazaniu na karę 20 lat więzienia "jednego z bossów świata przestępczego w Petersburgu" za to, że "zajmował się (…) fałszowaniem na dużą skalę wyrobów jubilerskich Fabergé oraz ich przemytem za granicę". Jednak wszelkie nasze dociekania w tej kwestii pozostaną, póki co, bezprzedmiotowe, z uwagi na fakt, że od czasu rabunku nikt (oprócz obecnego posiadacza) oraz niejakiego Krzysztofa D. nie widział "złotego jajka". Krzysztof D. sąsiad "Dombasa" zatrzymany przez policję i przesłuchiwany w innej zresztą sprawie, złożył swoje zeznania do których dotarł reporter "Gazety Wyborczej" - Piotr Głuchowski ("Gazeta Wyborcza" Oto najbardziej interesujące nas fragmenty jego zeznań: "W 1991 r. spotkałem "Dombasa" na klatce schodowej. Na mój widok wyjął zza kurtki worek foliowy, w którym były monety koloru żółtego i srebrnego. Powiedział tylko: Patrz. Na oko był tam co najmniej kilogram monet. Po kilku dniach zaczęto głośno mówić, że w restauracji Europa "Dombas" na stoliku kulał" złote jajko" robione za cara. Poszedłem do niego, bo wymienialiśmy się kasetami wideo. On mieszkał piętro wyżej. W jego pokoiku, na segmencie stało żółte jajko wysadzane kamieniami. Na żółtej stopce. Razem z nią miało jakieś 12 cm wysokości. To nie była jakaś tandeta, tylko wyrób jubilerski". Prawdopodobnie od tych świadków pochodzi zamieszczony w artykule A. Popielskiego opis "złotego jajka" z domu Huczki "(…) jajko ze złota, ok. 8 centymetrowej wysokości inkrustowane emalią, puste w środku i zamykane półobrotem. Węższy jego wierzchołek przedstawiał niebieskie niebo, poniżej góry ze szczytami w białej emalii. Spływały z nich złote wodospady, na złotej trawie rosły kwiaty z liściem". Powyższy opis, jak również przedstawione relacje i zeznania świadków nie pozostawiają wątpliwości, że w domu "Lalka" znajdowało się "złote jajko". Sprawą wciąż dyskusyjną pozostaje kwestia, czy owo jajko było oryginalnym wyrobem firmy Fabergé, gdyż cytowani eksperci nie są co do tego zgodni. Nie przeszkadzało to oczywiście prasie w dalszym snuciu różnych teorii i hipotez dotyczących losów "złotego jajka". Kiedy przeglądałem wycinki prasowe z tamtego okresu, zauważyłem, że już w pół roku po czerwcowej aukcji w Nowym Jorku, w polskiej prasie, pojawiają się pierwsze próby przedstawienia "złotego jajka" jako tego samego, które sprzedane zostało na nowojorskiej aukcji. Taka hipoteza rozpatrywana była w cytowanym artykule "Carska pisanka", który zawierał sugestię, że jajko z Nowej Soli może być tym samym, które sprzedane zostało w 1992 roku na aukcji w Nowym Jorku. Jednak w tym samym artykule możemy znaleźć takie stwierdzenie "Niekoniecznie to sprzedawane przez nich musiało być tym z naszej opowieści. Tamto nosiło nazwę "Trofeum miłości" i już sama nazwa nieco kłóci się z opisem tego zaginionego". Podobne sugestie możemy odnaleźć w innych artykułach z tego okresu np. w "Gazecie Wyborczej" nr 297 z r. lub też w "Rzeczpospolitej" z r. Co ciekawe, o ile gazety te dopuszczają też i taką możliwość, że jajko z aukcji może nie być tym z domu Huczki, to już inne pisma jak np. "Nowiny Jeleniogórskie" takich wątpliwości nie mają. W artykule Marka Chromicza zatytułowanym "Szczelina" ("Nowiny Jeleniogórskie nr 44, r.) możemy przeczytać "To samo jajo jakiś czas później wystawiono w jednym z londyńskich domów aukcyjnych za sumę poważnie przekraczającą milion funtów". Dwa lata później o tym samym jajku napisze: "(…) w kilka lat po odkryciu sprzedane w Nowym Jorku na aukcji za kilka milionów dolarów" (Nowiny Jeleniogórskie nr r.). Wcześniej jednak w art. "Schowek nie całkiem opóźniony" (Nowiny Jeleniogórskie nr 25, r.) zamieści następujący opis jajka: "… jajo to wykonano z białego i zielonego złota, osadzano na łapkach i ozdabiano na szczycie postacią kobiety - anioła ze skrzydłami. W środku schowana była złota kareta. Wysokość tego klejnotu mój rozmówca określa na około 12 do 14 centymetrów". Według Chromicza jajko jest jednym z trzech znalezionych w miejscu nazwanym przezeń "Szczeliną". Opisywanego jajka od dawna już nie ma w kraju, ale "Dwa inne nadal są w Polsce, a jedno z nich charakteryzuje się brakiem złotej opaski, w miejscu styku górnej części jajka z dolną. W jednym z nich była schowana mała cerkiew, a w drugim scena figuralna przedstawiająca jakiś hołd ". Szczelina i jej skarby "Pod tą nazwą kryje się najbogatszy lub jeden z najbogatszych dotychczas poniemieckich schowków" - tak rozpoczyna się napisany w wiele lat po przedstawionych wyżej wydarzeniach artykuł Marka Chromicza zamieszczony w 44 numerze "Nowin Jeleniogórskich" z dnia r. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z tą nazwą., ale możliwe jest, że ktoś użył jej wcześniej, a być może jej twórcą jest Marek Chromicz. Tego nie wiem. Nie jest to aż tak ważne, ponieważ na przestrzeni lat "Szczelina" - zależnie od inwencji piszącego - nosiła różne nazwy. Istotnym faktem jest, że w pewnym momencie nazwa ta stała się synonimem tajemniczej i poszukiwanej od lat skrytki wypełnionej hitlerowskimi łupami. Stała się na wpół legendą, na wpół baśnią, którą opowiadają sobie - ku pokrzepieniu - marzący o wielkich znaleziskach poszukiwacze skarbów. Ze "Szczeliną", a właściwie jej tajemnicą, los zetknął mnie kilka lat wcześniej, w czasie kiedy legenda ta dopiero się rodziła, kiedy jeszcze nie miała swojej nazwy i była tylko zwykłą "rozległą sztolnią". Takiego właśnie określenia użyło Polskie Towarzystwo Eksploracyjne (PTE) z Wrocławia w piśmie z dnia 10 marca 1993 roku, z którego zaczerpnąłem poniższe dane (kopia w posiadaniu autora), skierowanym do Premiera Rządu RP, w którym oprócz postulatu dokonania pewnych zmian w ustawie o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach, znajdziemy też i taki cymes "PTE dysponuje informacją o dotarciu przez kilkuosobową grupę poszukiwaczy do rozległej sztolni, dobrze ukrytej, zawierającej dzieła sztuki i wyroby ze złota i bursztynu. Część złota została przetopiona, wartościowsze pierścienie i sygnety (czyż nie brzmi to znajomo?, przyp. autora) wywiezione do RFN (dwóch uczestników zbrodni w Nowej Soli też uciekło do RFN, przyp. autora) zaś bursztyn pocięty na koraliki. Ponieważ działalność ta mogła stać niebezpieczna, (?) przez pełnomocników grupa ta zwracała się do wojewody jeleniogórskiego z ofertą wskazania, za 45% wartości znaleziska, i nie dociekanie tego, co już zostało wydobyte. Brak decyzji władz sprzyja dalszej grabieży". Treść tego pisma opublikowano również w pierwszym inauguracyjnym (nr 1/1994) wydaniu kwartalnika "Eksplorator", zatem możemy przyjąć, że to PTE jako pierwsze wprowadziło do "literatury przedmiotu" temat "Szczeliny". Pismo cytowane było także przez Chromicza w artykule "Schowek nie całkiem opróżniony", z którego z kolei zaczerpnąłem poniższy opis "Informacja o rozległej sztolni, którą PTE przekazało premierowi, dotyczyła odkrycia, którego dokonano w 1991 roku, w okolicy położonej ok. 20 km na północ od Jeleniej Góry. Tam właśnie pewien młody człowiek, w lesie, w górach na odludziu, zupełnie przypadkowo, pomiędzy stertą głazów stanowiącą jakby naturalny, kamienny kopiec (…) znalazł pionowy korytarz-szyb prowadzący w głąb góry (…) Wrócił tam dopiero po kilku dniach, już z ekwipunkiem i z bratem (…) Już pierwszy zjazd na dno szybu (jak się później okazało -wentylacyjnego) pozwolił braciom ustalić, że szyb ma kształt syfonu, na końcu którego znajduje się sporych rozmiarów komora (…) W świetle latarki (…) pod lewą ścianą komory zobaczyli (…) dwa osobowe auta częściowo tylko przykryte plandeką, a obok nich również dwa motocykle. Na środku komory i pod prawą jej ścianą, stały ustawione w kilka rzędów skrzynie, okrągłe tubusy i wiele innych przedmiotów (…) Szybko okazało się, że komora stanowi prawdziwą składnicę skarbów. Najpierw uwagę poszukiwaczy zajęły dwa osobowe mercedesy, sprawiające wrażenie, że są niemal gotowe do drogi. W jednym z nich ciągle jeszcze siedział szkielet w generalskim mundurze, a w kącie obok znajdowało się kilku kościotrupów, także w wojskowych, niemieckich mundurach (…) a w teczce przykutej do ręki nieboszczyka siedzącego w aucie znajdują się wielkie, sprawiające wrażenie złotych, trzy różnej wielkości jaja" (Nowiny Jeleniogórskie nr 25 ( r.) Jednak to nie Marek Chromicz był pierwszym, który dokonał pierwszej prezentacji "rozległej sztolni" ujawnionej w piśmie PTE. W parę miesięcy po tym wydarzeniu w 47 nr tygodnika "Nowy Detektyw", ukazał się artykuł Ryszarda Wójcika zatytułowany "Rembrandt w lochu", w którym autor informuje, że: "(…) z ust łącznika, który(…) przybył z okolic Książa (…) z taką oto nowiną: - Jest 100 proc. pewne odkrycie ogromnego "depozytu" ukrytego w podziemnym bunkrze w końcowych tygodniach wojny. Znajdują się w nim głównie dzieła sztuki, obrazy, rzeźby, a także i kosztowności z muzeów Ukrainy i Rosji. Podziemie jest tak obszerne, że stoją tu samochody ciężarowe i wojskowe gaziki z ładunkami wciąż nie rozpoznanymi. Jeden z odkrywców bunkra wszedł sam do jego wnętrza, po linie, przez wąski komin wywietrznika… Za drugim razem gdy przyszedł ze wspólnikiem, ujrzeli trupy kilkunastu oficerów niemieckich. Jeden, zapewne samobójca, siedział za kierownicą auta z pistoletem w dłoni (…). W dalszej części artykułu poznajemy z "ust łącznika" nie tylko historię i bliższe okoliczności odkrycia, np. "Poszukiwacz (…) przed dwoma laty w sprytnie ułożonym rumowisku głazów, dostrzegł wylot odwietrznika" lecz także trapiący odkrywców dylemat, czyli "Jak sprzedać Rembrandta?(…) to nie inkrustowane jajko ze złota (…) Wydostanie się takiego obrazu na powierzchnię, wystawienie go na aukcję - to pewna wpadka dla znalazcy. A bunkier kryje podobne dzieła sztuki najwyższej klasy" O ile wątek "złotego jajka" w tym artykule (pół bajdzie, jak później napisze Ryszard Wójcik) potraktowany został marginalnie, to jednak nie ulega wątpliwości, że właśnie jako jeden z pierwszych (jeżeli nie pierwszy) podał informację, że "złote jajko" pochodzi ze "Szczeliny". W wydanej trzy lata później książce "Łowcy skarbów" o wydarzeniach z 1994 roku w których brał udział , tak wspomina: "Do mnie jako reportera zwrócił się wtedy z dziwną ofertą Józef Świeciński (dziś już nie żyjący, przyp. autora) znany biznesmen, twórca "Gazety Bankowej" firmy "Zarządzanie i bankowość", a także wydawca pism lżejszego kalibru, "Nowego Detektywa"(…) - W sąsiednim pokoju siedzi ktoś, kogo znam z czasów PRL. Jak zły szeląg, dawny funkcjonariusz wiadomych służb, ale nie z tych drobnych cwaniaczków co łapią byle okazję dla łatwego grosza(…) On mówi, że chce mieć we mnie pośrednika do rozmów z rządem na temat znaleźnego przy skarbie liczonym na miliardy dolarów, rozumiesz? Wie, że się kręcę w wysokich sferach, znam ministra finansów (…) że pracują dla mnie prawnicy pierwszej ligi, więc przyszedł z propozycją, bym dał mu zaufanego dziennikarza, który pojedzie z nim do Szklarskiej Poręby i tam na miejscu spisana zostanie oferta znalazców tunelu, skierowana do instancji rządowej. Niech określą ile z tego chcą mieć i na jakich warunkach się ujawnią do podpisania kontraktu. Kto wie? Może oni coś naprawdę odkryli…? - Sami nie próbują wydobywać? - Próbują i nawet wydobywają złoto, kosztowności, drobiazgi. Już dwa lata to robią. Dwaj z nich wyjechali do Szwajcarii, a dwaj są na Śląsku. Ostatnio jednak prasa zachodnia ujawniła jakąś aferę z "jajkiem Fabergé" cackiem ze złota, obsadzonym kamieniami. Wiadomo z jakiej kolekcji pochodzi to "jajko" - ślad hitlerowskiego rabunku dokonanego w Rosji wiedzie na Dolny Śląsk. Po nitce do kłębka (…) dżentelmeni pietrają się, że już żadne z dzieł sztuki, które mają w tunelu, nie pójdzie do handlu, a pieniądz wietrzą w tym ogromny!" A! zapomniałem ci powiedzieć, że to "jajko" było u nas na Śląsku u pewnego cygana… znaleźli cygana z obciętą głową". Odkrywca nr 5/2003
W przypadku braku Ukryte skarby w ramówkach jakiekogokolwiek kanału wyświetlona jest lista poprzednich emisji z ostatnich 30 dni. Brak informacji na temat poprzednich i przyszłych wyświetleń oznacza, że żadna z ponad 180 stacji obecnych w programie telewizyjnym naziemna.info, nie nadawała audycji i nie planuje tego w najbliższym czasie.
Polska to kraj ukrytych skarbów. Magia ich tajemnicy przyciągnęła do poszukiwań blisko 100 tys. osób. Grzegorz Ślipiec, pseudonim „Śmigło”, czuje się chory, jeśli w weekend nie wyjedzie szukać skarbów. Na co dzień prywatny przedsiębiorca, cały wolny czas poświęca na eksplorację. Koledzy wołają na niego również Wujek Przypadek, bo ma szczęście, jakiego inni mogą mu tylko pozazdrościć. To właśnie Grzesiek nad Pilicą potknął się o fragment SDKF-a – ciężkiego pojazdu opancerzonego, którego wszyscy szukali. Trop wskazał jeden z okolicznych mieszkańców. – Tu pod koniec II wojny światowej Niemcy przeprawiali wozy pancerne i czołgi – powiedział. – Dwóch żołnierzy weszło na lód sprawdzić, czy się nie załamie. Ale ciężka maszyna i tak poszła na w mule prawie 60 lat. Szukali jej wszyscy, a Grzesiek wszedł w błoto i po prostu zahaczył o nią nogą. Wyciąganie pojazdu trwało dwa dni. – Najgorzej jest potem, jak mam spotkanie zarządu albo inne oficjałki. Krawat, garnitur, a ja ręce chowam, by nikt nie widział, że mam ziemię za paznokciami – opowiada. Na wyprawy zawsze zabiera kubek z elektrycznym mieszadełkiem, od którego wzięło się jego przezwisko. Zazwyczaj podróżuje z Markiem Królikowskim, właścicielem Baletowozu, czyli starego mercedesa. Wielkie auto ma w środku trzy legowiska i sporo miejsca na detektory, łopaty i rozmaite skarby. Po podłodze walają się więc kamienie, w których zapewne tkwi jakiś kryształ, stare bagnety, butelki po piwie. Baletowóz wjeżdża niemal wszędzie, a okna, które się nie domykają, to mało istotny drobiazg. Marek i „Śmigło” zgodnie przyznają, że do takiej zabawy trzeba mieć ułańską fantazję. – Kiedy byłem mały, babcia w Wigilię wysłała mnie po kartofle. Czyli jakby na poszukiwania – wspomina Marek. – Wróciłem na Wielkanoc, już z młodymi ziemniakami. Eksploracja to nie jest zajęcie dla skarbów działa jak narkotyk. Gdy raz się zacznie, nie ma szansy na odwyk. Pierwszy zgrzyt saperki o kawałek metalu, stara moneta umazana ziemią – od tego człowiek się po prostu uzależnia. Każda sztolnia, tunel, dziura w ziemi staje się wyzwaniem. To opinia wszystkich eksploratorów. Odkrywaniem skarbów zajmują się zarówno inteligentni pasjonaci o wiedzy, która zadziwia profesorów historii i archeologii, jak i cyniczni szubrawcy, którzy niszczą zabytki, okradają dla zysku stanowiska archeologiczne i rozkopują prywatny teren. Wszyscy jednak mają ten sam błysk w oczach, gdy namierzają wykrywaczem jakiś przedmiot ukryty pod warstwą w Polsce skarbów szuka prawie 100 tys. osób, ale nikt tak naprawdę nie wie, skąd wzięła się ta liczba. Statystyk się nie prowadzi, a skarbem może być wszystko – stara butelka po atramencie, kawałki porcelany z pałacowego śmietnika, działko wyciągnięte z rzeki, zardzewiała broń, słoiki z banknotami czy poniemieckie motory. Głównie takie rzeczy znajduje się w Polsce – twierdzi Rafał Kruk, twórca internetowego portalu dla poszukiwaczy i organizator corocznych „branżowych” ze zmianami ustrojowymi w Polsce pojawiła się większa swoboda w docieraniu do informacji i dokumentów, łatwiej też kupić wykrywacze metalu. – Wiele osób odkryło, że szukanie może być opłacalne. Giełdy staroci zapełniły się przedmiotami z „wykopków” – twierdzi dr Maciej Trzciński z Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Wrocławskiego. Ciężar eksploracyjnego ataku najmocniej odczuły tereny należące przed 1945 r. do III Rzeszy. Głównie Dolny Śląsk, który pod koniec II wojny światowej został uznany przez Niemców za bezpieczny na tyle, by wykorzystać go do ukrywania dzieł sztuki i dokumentów. W zamkach, pałacach i podziemiach Niemcy deponowali: prywatne kolekcje, zbiory muzealne, biblioteczne, wyposażenia kościołów. Bogusław Wróbel, dokumentalista i redaktor naczelny branżowego pisma Explorator, ustalił, że z samego Wrocławia wyjechało 207 transportów ze „skarbami”, co firma spedycyjna przeliczała na jednostkę długości, a nie wagi. W tym wypadku było to... 2 km wozu meblowego. Tylko prywatni kolekcjonerzy zgłosili ukrycie 552 obrazów, 90 rzeźb, 373 sztuk mebli, 11 tek grafik i kilku tysięcy sztuk rzemiosła artystycznego. Tymczasem Polacy odnaleźli zaledwie kilometr. Drugiego kilometra skarbów ciągle brakuje, a to działa na wyobraźnię każdego poszukiwacza. Magii ukrytego złota ulegli też politycy. W czerwcu 1981 r. generał Wojciech Barański, szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego, i generał Czesław Kiszczak z Wojskowej Służby Wewnętrznej powołali grupę operacyjną do poszukiwań poniemieckich skarbów. Na pierwszy ogień poszły Karkonosze, w których hitlerowcy mieli ukrywać dzieła sztuki, a następnie gigantyczny kompleks pocysterski w Lubiążu pod Wrocławiem. Przy pomocy wojska szukano podziemnej fabryki i rzekomo zdeponowanych w niej dóbr. Zamiast na tony złota operator koparki trafił na niewielką skrzynkę zamkniętą na kłódkę. Wewnątrz były monety. Sprawę utajniono, a odkrywcę służby wojskowe zobowiązały do milczenia. Wyceny monet, których wartość wynosiła 61 393 tys. dolarów, dokonano na podstawie katalogów aukcyjnych. Wkrótce część skarbu oficerowie wywiadu sprzedali nielegalnie za granicę. W Polsce zostały 543 monety. Analiza skarbu wykazała, że został on ukryty około 1740 szukanie jest stare jak świat, za oficjalną datę odkrycia „polskiej wyspy skarbów” można uznać 24 maja 1988 r. Wtedy to w Środzie Śląskiej na Dolnym Śląsku pracownicy budowlani przez przypadek natrafili na gliniane skorupy, wśród których połyskiwały monety. Stojący obok ludzie rzucili się, by zbierać skarb. O odkryciu powiadomiono specjalistów z Wrocławia, ale ci przyjechali dopiero następnego dnia. Odpowiednie służby zwlekały z działaniem, tymczasem na wysypisku, gdzie wywożono gruz z budowy, ludzie zaczęli znajdować fragmenty złotej biżuterii. Zabytkowe monety ukradzione z wykopu w centrum Środy sprzedawano niemieckim turystom. Srebrny grosz praski pochodzący z wieków średnich można było kupić już za 5 czekolad Milka.– Kopano pod osłoną nocy, aby nikt nie zobaczył. Wszyscy próbowali trzymać sprawę w tajemnicy. Jednak mieszkańcy Środy doskonale wiedzieli, kto kopał i u kogo można kupić skarby – opowiada Tomasz Bonek, autor książki Przeklęty skarb, która opowiada o znalezisku ze był zbyt duży, by dało się utrzymać sprawę w tajemnicy. Ustalono, że klejnoty mogły należeć do Blanki de Valois, pierwszej żony Karola IV Luksemburskiego, króla czeskiego i niemieckiego. To ona prawdopodobnie przywiozła klejnoty z Sycylii, jako wiano. Policja odzyskała sporo fragmentów złota: osiem segmentów korony, zwieńczonych sześcioma orłami i spiętych sześcioma szpilami z kwiatonami, kolistą zaponę z kameą (jedną z największych na świecie). Wśród klejnotów znalazły się też dwie pary zapinek, w tym jedna zdobionych obustronnie, a także bransoleta, trzy ozdobne pierścienie i wąska taśma ze złotej blachy oraz 3 924 monety srebrne i 39 złotych. A reszta? Wypadało tylko czekać, kiedy pojawi się pozostała część wydawało się, że sprawa jest zamknięta, nieoczekiwanie wybuchła sensacja. W 1992 r. pojawił się człowiek, który miał jeszcze jednego, siódmego orzełka z korony średzkiej. Dostał go w zamian za 30 tys. dolarów, które pożyczył koledze. Bezcenne dzieło sztuki trzymał w komodzie i bał się ujawnić – legenda mówiła bowiem, że średzki skarb jest przeklęty. Badacze domyślali się, że gdzieś jeszcze muszą znajdować się fragmenty królewskich klejnotów. I rzeczywiście. Dwa lata temu olsztyńska policja zatrzymała mieszkańców Torunia, którzy mieli przy sobie pozawijane w chusteczki kosztowności łącznej wartości 6,5 mln złotych! Był wśród nich kolejny orzeł z pierścieniem w dziobie pochodzący z korony. Wkrótce okazało się, że już dwa lata wcześniej usiłowano sprzedać te elementy. – Dostałem wtedy ofertę zakupu dwóch fragmentów skarbu – orła z perłami i kwiatonu – wspomina współpracujący z muzeami kolekcjoner, który nie chce ujawniać swojego nazwiska. – Oferta wpłynęła od człowieka, którego znam z giełdy staroci. Nigdy nie pokazał mi tych przedmiotów, miałem w rękach tylko ich zdjęcia. Właściciel zażądał za precjoza 15 tys. euro.– Jestem przekonany, że część skarbu wciąż znajduje się w Środzie. Mogą go ukrywać mieszkańcy miasteczka, którzy znaleźli złoto w latach 80. – dodaje Tomasz Bonek. Mogą też leżeć pod nawierzchnią pewnej ulicy, której podbudowę wykonano z gruzu dowożonego z miejsca, gdzie skarb był poszukiwacze bez przerwy penetrują tajemnicze zakątki, skarby jak ten ze Środy Śląskiej, jakby na złość, pojawiają się zupełnie przez przypadek. W 1987 r. dwaj działkowicze z Głogowa znaleźli ponad 20 tys. całych monet i ich fragmentów, siedem srebrnych sztabek i jedną grudkę srebra. Wśród monet rozróżniono 31 typów, w większości polskich denarów pochodzących ze Śląska z XII i początków XIII w. Trzy lata później podczas rutynowych prac wrocławscy archeolodzy natrafili na 100 tys. srebrnych monet – królewskich denarów Władysława Warneńczyka i Kazimierza Jagiellończyka. Stanowiły jedną wielką bryłą ukrytą w dzbanie. W XV w. za jego zawartość można było kupić 300 wołów albo 50 tys. bochenków chleba. Czeladnik musiałby pracować na takie pieniądze 160 lat!– Trzeba pamiętać, że tzw. skarby wiążą się na ogół z jakąś ludzką tragedią, pospiesznym ukrywaniem, może dlatego rządzą się swoimi prawami – tłumaczy Rafał Kruk. Większość poszukiwaczy liczy więc na szczęście. Jeżdżą po wioskach, rozpytują, słuchają opowieści. W jednej opowieści na tysiąc może się znaleźć informacja, która doprowadzi do skarbu. W ten sposób nurkowie z gdańskiego klubu „Rekin” odnaleźli myśliwca z czasów II wojny światowej. Messerschmitt Bf 109 leżał na dnie jeziora Trzebuń. Wydobyto go za pomocą dwustulitrowych beczek napompowanych ubiegłym roku ekipa zwołana przez Piotra Lewandowskiego, prawnika z Warszawy, wyciągnęła spod wiaduktu w Grzegorzewie koło Konina niekompletne działo szturmowe z czasów II wojny światowej. Była to pierw-sza tego rodzaju całkowicie oficjalna akcja. Kilkudziesięciu pasjonatów przy pomocy wojska walczyło z zatopionym w rzecznym mule Słowikowski, emerytowany górnik z Wałbrzycha, od kilkunastu lat szuka pociągu opancerzonego zaginionego w maju 1945 roku. Skład wyjechał ze Świebodzic, celem był Wałbrzych, ale wagony nigdy tam nie dotarły. Jakby rozpłynęły się we mgle. Tadeusz Słowikowski doszedł do wniosku, że pociąg musiał wjechać do podziemnego tunelu prowadzącego do pobliskiego zamku Książ. Tunel został zamknięty i zamaskowany, zaś wagony z tajemniczą zawartością, być może skarbami albo bezcennymi surowcami, nadal czekają na odkrywców. Żeby przekonać świat do swojej teorii, były górnik zbudował specjalną makietę z torami, tunelem i jeżdżącym pociągiem. Tadeusz Słowikowski, starszy pan, gdy idzie w teren, zamienia się w żwawego chłopca. Kolejowej tajemnicy poświęcił pół życia i gdy zawiodły wszelkie środki – pisma do urzędów, petycje i prośby – sam chwycił za łopatę i wraz z kolegą, policjantem Andrzejem Gaikiem, zabrali się za rozkopywanie nasypu. Pracowali przez kilka sezonów. Potem w sprawę wmieszali się kolejni poszukiwacze, usiłując znaleźć wlot do tunelu w innej części trakcji. Prywatny sponsor dał pieniądze na wynajęcie koparki. Nowej ekipie brak było dokładności Słowikowskiego. Kilka lat później okazało się, że mylnie zinterpretowali dźwięk detektorów i kopali w pobliżu rury z gazem... A może to Słowikowski dobrze określił miejsce? Skarby, które przyprawiają poszukiwaczy o przyspieszone bicie serca, wśród archeologów i konserwatorów nie wywołują szczególnych emocji. Mimo to hobbyści i zawodowcy stoją po przeciwnych stronach barykady. – Na poszukiwania z wykrywaczem potrzebne są dwie zgody: właściciela terenu, na którym prowadzi się poszukiwania, oraz konserwatora zabytków. Tymczasem rzadko zabiega się o takie zezwolenia – tłumaczy dr Maciej Trzciński, archeolog i prawnik z Uniwersytetu Wrocławskiego, który zajął się opracowaniem problematyki dotyczącej przestępczości przeciwko zabytkom archeologicznym. – Zgodnie z ustawą wszystko, co znajduje się pod powierzchnią ziemi, jest własnością Skarbu Państwa. W ten sposób zarówno średniowieczny miecz, jak i łyżeczka znaleziona na polu są w świetle prawa zabytkami. Ich odnalezienie powinno być więc zgłoszone odpowiednim służbom, ale tak naprawdę kogo obchodzi powojenna łyżeczka?Każdy eksplorator ma wykrywacz metalu i niemal żaden nie zważa na pozwolenia. Oficjalnie zapytany o to, co znalazł, zawsze odpowiada tak samo: szukam, szukam i nic. Przynajmniej ośmiu na dziesięciu kłamie. Albo opowiada, że tylko słyszało o tym, że ktoś właśnie coś znalazł. Że, na przykład, ekipa spod Bolesławca miała szczęście. Po prostu wybrali się na łąki dawnej hrabiowskiej rezydencji i sprawdzali teren wokół drzew. Piii, piii, jest! Słoik z zegarkami, kilkanaście monet, pierścionki. Podzielili się skarbem między sobą. Dwa lata temu w twierdzy w Srebrnej Górze wykopano skrzynię z dokumentami. Nie wiadomo, dokąd trafiły. W ziemiance na polu koło Wrocławia poszukiwacze znaleźli trzy zakonserwowane niemieckie motocykle. Prawdopodobnie powiększyły zachodnią kolekcję. Nikt, absolutnie nikt, nie słyszał o skrytce z czasów II wojny światowej na Dolnym Śląsku, z której od kilku miesięcy wypływają obrazy.– Źle skonstruowane polskie prawo zepchnęło poszukiwania do podziemia. Ze stratą dla wszystkich, bo wśród hobbystów są też profesjonaliści pracujący na zlecenie – twierdzi dr Trzciński. – Nikt w Polsce nie prowadzi zbiorczej statystyki, nikt nie wie, co nam zostało ukradzione. O takich sprawach dowiadujemy się przypadkiem. Tylko w zeszłym roku odnotowano 2 247 przestępstw przeciwko zabytkom: kradzieże, kradzieże z włamaniem, paserstwa. Niestety, policyjne statystyki najczęściej dotyczą zabytków sztuki sakralnej bądź zabytków znajdujących się w muzeach i prywatnych kolekcjach. Wciąż nie wiemy, jaka jest realna skala przestępczości przeciwko zabytkom archeologicznym. Co innego włamać się do muzeum, a co innego przekopać porzucony na zachodnich aukcjach można obserwować miecze z Polski, fragmenty zbroi. Nawet w złym stanie, zniszczone i przerdzewiałe osiągają wysokie ceny. W jednym tylko internetowym serwisie aukcyjnym w ciągu dwóch miesięcy sprzedano takich przedmiotów za 120 tys. złotych!– Nam nie chodzi o zysk. Prawo zapewnia jakąś minimalną nagrodę odkrywcy i dyplom. Jakbym chciał nagrodę, to bym sprzedał, co znalazłem, a jakbym chciał dyplom, to bym sam sobie wydrukował. A ja chciałbym tabliczkę w muzeum, że to moje znalezisko, że doceniono moją pasję – przekonuje Rafał Kruk. – Gdyby zabrakło poszukiwań, takich małych skarbów, to życie wielu z nas po prostu straciłoby ze Środy Śląskiej Wartość samej tylko biżuterii znalezionej w Środzie Śląskiej wyceniona została na 50 mln dolarów! A to i tak tylko część skarbu, na który 24 maja 1988 r. natrafili pracownicy budowlani. – Do wykopu rzucił się każdy, kto był w pobliżu, kilkadziesiąt osób – wspomina Sebastian, wówczas uczeń miejscowej szkoły. – Jeden drugiemu wydzierał monety z rąk. Ludzie pakowali je do odzyskała sporo: osiem segmentów korony (poniżej), kilka sztuk biżuterii, 3 924 monety srebrne (z prawej) i 39 złotych. Kilka lat później odzyskano jeszcze dwa orzełki z korony i nieco kosztowności. Ale świadkowie zdarzeń z 1988 r. opowiadają o złotym pasie podobnym do sędziowskiego, z oczkami z drogich kamieni wielkości fasoli, o mieczu, broszach, pierścieniach. Wszystko to zniknęło.
Książka Ukryte skarby autorstwa Nora Roberts, dostępna w Sklepie EMPIK.COM w cenie . Przeczytaj recenzję Ukryte skarby. Zamów dostawę do dowolnego salonu i zapłać przy odbiorze!
Sobota, 25 marca 2017 (13:01) Odkryta w ubiegłym roku w Sokołowsku na Dolnym Śląsku "sztolnia Australijczyka" może kryć kolejne tajemnice. Istnieją przypuszczenia, że może być tylko przedsionkiem większego obiektu: odkryty korytarz kończy się nietypowym zawałem, a za nim mogą znajdować się kolejne tunele! W sobotę ruszył drugi etap poszukiwań, a w rozwiązaniu zagadki mają pomóc odwierty. Do tej pory w sztolni znaleziono przede wszystkim przedmioty codziennego użytku sprzed minimum 70 lat, z czasów II wojny światowej. Takie skarby odnaleziono w "sztolni Australijczyka" do tej pory /Fot. Grupa Eksploracyjna Miesięcznika "Odkrywca" /Materiały prasowe Ta historia zaczęła się w 2010 roku, gdy odebrałem telefon od dawnego mieszkańca Sokołowska, który od lat mieszka w Australii. Henryk Marek stwierdził, że wie, gdzie w okolicach jego rodzinnej miejscowości znajduje się jedna z poniemieckich sztolni, w której może być coś ukryte. Interesowała go legalna próba przeprowadzenia poszukiwań - opowiada Łukasz Orlicki z Grupy Eksploracyjnej Miesięcznika "Odkrywca", który koordynuje prace w Sokołowsku. Poszukiwania udało się zorganizować rok temu dzięki zaangażowaniu Grupy Poszukiwawczej "Riese", przychylnej postawie wojewódzkiego konserwatora zabytków i pomocy miesięcznika "Odkrywca". Takich historii o tym, że Niemcy mieli coś ukrywać pod ziemią pod koniec wojny w różnych miejscowościach na Dolnym Śląsku, znamy dziesiątki. W tym przypadku szybko przekonaliśmy się, że to nie jest typowa "skarbowa" legenda. W miejscu, które wskazał Henryk Marek, rzeczywiście znajdowała się zasypana sztolnia. Nikt się tego nie spodziewał - przyznaje Orlicki. Jak mówią poszukiwacze, korytarz został wydrążony w nietypowym miejscu, budzącym zdziwienie specjalistów od górnictwa czy podziemnych budowli z czasów II wojny światowej. Nikt wcześniej nie wierzył, że pod ziemią jest tunel. Wystarczyło jednak, że koparka wybrała zaledwie kilka łyżek ziemi ze wskazanego miejsca i oczom poszukiwaczy ukazała się wlot do wyrobiska. Sztolnia jest długa na blisko 21 metrów. W środku odnaleziono warstwę "śmieci" z czasów II wojny światowej. Były to stare bańki po farbach, wazony, fragmenty ceramiki, naczyń czy miski. Znaleziono także bardziej intrygujące przedmioty: znak tożsamości X Poznańskiego Pułku Ułanów z czasów I wojny światowej czy łuski od niemieckiego karabinu Mauser. Według pana Marka, w 1945 roku Sokołowsko miało być zajęte na kilka dni przez jedną z niemieckich jednostek. Wprowadzono godzinę policyjną, po osiemnastej mieszkańcy mieli pozostawać w domach. Wtedy to żołnierze mieli ukrywać w tej sztolni tajemniczy ładunek. By zamaskować te działania, sztolnia została nie tylko zasypana, ale miano również wrzucić do niej różnego rodzaju niepotrzebne przedmioty. Zwróciło naszą uwagę, iż "śmieci" nie zostały bezładnie porzucone w pobliżu wejścia, jak należałoby się spodziewać, ale rozłożono je równą warstwą na blisko piętnastu metrach. Jest to zastanawiające. Według Henryka Marka, na końcu znajduje się specjalnie spowodowany zawał, a za nim kryją się kolejne chodniki. Tam, jak twierdzi, zostały ukryte cenniejsze przedmioty - mówi Orlicki. Historia jest na tyle interesująca - i obiecująca - że zapadła decyzja, by przeprowadzić drugi etap prac. W projekt ponownie są zaangażowane Grupa Eksploracyjna Miesięcznika "Odkrywca" i Grupa Poszukiwawcza "Riese". Prace prowadzone są za zgodą konserwatora zabytków. W kilku wyznaczonych w pobliżu sztolni miejscach wykonane zostaną odwierty, które mają wskazać, czy pod ziemią znajdują się puste przestrzenie. (e)
. 248 60 209 271 167 447 431 195
ukryte skarby w domach poniemieckich